Piotr Pajor POL 23 pisze:
Na zdjęciu jestem razem z Tomkiem Knasieckim, Romanem Knasieckim i Wojtkiem Jankowskim. Syn Romana, Tomek kupił łódkę od Wojtka i też pływa na Finnie.
Dzisiaj przeglądając stare wydania Magazynu WIATR znalazłem artykuł i zdjęcie na którym stoi m.in Roman Knasiecki. Zdjęcie jest ilustracją artykułu Zbyszka Malickiego na temat żeglarstwa w PRL czyli jak i gdzie ścigali się warszawscy żeglarze na przełomie lat 50. i 60. Jest w nim i o regatach Góra Kalwaria, o których często opowiadał Wojtek POL24 i czołowych żeglarzach Legii, powstaniu Zalewu Zegrzyńskiego, mistrzostwach Polski w klasie Finn, regat zagranicznych i jak Andy Zawieja przypłynął Finnem na regaty na Bermudach.
“Na przełomie lat 50. i 60. warszawscy żeglarze ścigali się na Wiśle. Królowały klasy Omega, Pirat i Słonka, pojawiły się też pierwsze łódki klasy Finn. Sprzęt był wówczas wyłącznie klubowy, a łodzie zacumowane na stałe do pomostów i często pełne wody. Rozgrywaliśmy regaty na trasie Świder – Warszawa albo Góra Kalwaria – Warszawa. A nawet wieloetapowe wyścigi z Warszawy do Gdańska. Halsówka pod prąd była wielką sztuką i kompletnie inną dyscypliną sportu, wymagającą dobrej znajomości rzeki. Mistrzem w niej był finnista Leszek Kwiatkowski. Takich zawodników nazywano wówczas flisakami. Szukało się cofek za główkami, rozpędzało się łódź, potem pędem przez nurt w stronę przykosy i po zwrocie próba złapania wysokości nad główką, w stronę kolejnej cofki. Nieudana próba oznaczała jazdę do tyłu. Męczyliśmy się na halsówce, ale później żeglowanie z prądem to był już pełen komfort. Musieliśmy się trzymać głównego nurtu i uważać, by nie wpaść na mieliznę. W tym czasie czołówkę klasy Finn tworzyli żeglarze Legii (Andrzej Gajewicz, Walenty Szraj i Tadeusz Żero), którym potężny wówczas klub kupił trzy łódki w Holandii. Byli najszybsi…
Używaliśmy wtedy drewnianych masztów, które powstawały w klubowych warsztatach szkutniczych. Trzeba było mieć znajomości w ministerstwie, by otrzymać przydział na zakup świerku wysokogórskiego. Sporym wyzwaniem było heblowanie masztu, by uzyskać oczekiwane parametry.
W 1963 roku, po zbudowaniu zapory na Narwi, otwarto Zalew Zegrzyński – warszawskie morze. Dla flisaków z Wisły pierwsze regaty na stojącej wodzie były czymś niezwykłym. Jak pierwszy wyjazd do NRD. Więcej już na Wisłę nie wróciliśmy, choć na zalewie czyhały na nas podwodne pułapki, wystające kominy zatopionych domów i pnie pozostawionych drzew. Ale mieliśmy wreszcie swoje jezioro. Z czasem warszawskie kluby zaczęły się tam stopniowo zagospodarowywać.
Mistrzostwa kraju najczęściej rozgrywano w Giżycku, a liczba uczestników, jak na tamte trudne czasy, była imponująca. Samych finnistów startowało przeszło czterdziestu. Na mistrzostwa jeździliśmy pociągami towarowymi. Pakowałem do łódki cały osprzęt i wraz z kolegami, na pagajach, spływaliśmy rzeką pod Syrenkę, gdzie była bocznica kolejowa i czekały na nas platformy z kłonicami, jak do przewozu długich pni drzew. Po chwili dopływały kolejne załogi. Wynosiliśmy łodzie po gruzie na górę i ładowaliśmy je na platformy w dwóch warstwach, mocno wiążąc. Kilku ochotników z klubu podróżowało z wagonami jako konwój, który pilnował naszego żeglarskiego dobytku i negocjował na kolejnych stacjach rozrządowych dopięcie nas do składu ruszającego do Działdowa, Iławy, Ełku i Giżycka. Podróż z Warszawy do Giżycka trwała niespełna trzy dni. A do Gdyni prawie pięć.
W 1966 roku rozegrano pamiętne mistrzostwa Polski w Mielnie. Po pierwszym wyścigu na jeziorze Jamno zdecydowano przenieść regaty na morze. Większość zawodników przeciągnęła przyczepki przez piasek na plażę. Ale Andy Zawieja i jeszcze kilku innych niepokornych, postanowiło przedostać się na morze płytkim przesmykiem. W trakcie przeprawy Andy urwał okucie od steru. Dramat. Wokół wydmy, żadnej pomocy, a wkrótce kolejne wyścigi. I nagle zza pagórka wyłania się dwóch facetów z butlą i palnikiem. Szli pospawać wojskowe ogrodzenie. Zespawali okucie i Andy Zawieja zdołał zdążyć na start.
Wyjście na morze z plaży to była prawdziwa sztuka, gdyż trzeba było się przebić przez przybój z płetwą sterową w rękach. To samo powtarzaliśmy podczas powrotu na brzeg. Ci, którym to się nie udało, kończyli z połamanymi masztami i rozbitym sprzętem. Masakra…
Wkrótce potem niezłomny Andy postanowił pojechać na Bermudy, na regaty Finn Gold Cup (mistrzostwa świata). Zapakował sprzęt na polski statek płynący do Stanów Zjednoczonych i gdy ten zbliżył się na kilka mil do brzegu, Andy kazał zwodować łódkę, postawił maszt, wciągnął żagiel i popłynął w stronę portu. Wywołał wielką sensację, a lokalne media poświęciły mu wiele miejsca, pisząc o tym, jak Polak „przypłynął zza horyzontu”.
Jeżdżąc na regaty zagraniczne, praktycznie bez kasy, musieliśmy kombinować. W transporcie przemycaliśmy paliwo. Kiedyś francuski celnik wykrył naszą kontrabandę, ale po długich negocjacjach pozwolił jechać z tym wszystkim dalej. Oczywiście, musieliśmy się powołać na tradycyjną polsko-francuską przyjaźń oraz na Roberta Gadochę, który, na szczęście, kopał piłkę w ulubionym klubie celnika.
W 1977 roku, podczas regat Kieler Woche, doszło do bojkotu ekip z bloku wschodniego. Rosjanie wykryli, że zgłoszono zawodnika z Republiki Południowej Afryki, która wówczas była u Rosjan na cenzurowanym. Zażądali usunięcia tego finnisty, szantażując organizatorów wycofaniem wszystkich zawodników z państw będących w ich strefie wpływów. Kierownictwo naszej ekipy zorganizowało odprawę i pozostawiło decyzję startu zawodnikom. Żeglarz z RPA popłynął, a demoludy (z wyjątkiem Polaków i Czechów) zostały na brzegu. Zrobiła się afera, gdyż niemiecka prasa rozdmuchała ten epizod. Pierwszy wyścig wygrał Ryszard Skarbiński, a w pierwszej dziesiątce było jeszcze trzech Polaków. No i Niemcy napisali, że „niestartujący” prowadzą w regatach. Ostatecznie uzyskaliśmy doskonałe rezultaty, ale nie mogliśmy zbytnio cieszyć się z wyniku, bo politycznie byliśmy umoczeni. Zapadła nieprzyjemna cisza. Czesi potraktowali swoich jeszcze gorzej – zawiesili zawodników i wyrzucili trenera.
Dwa lata przed igrzyskami w Moskwie (regaty żeglarskie rozegrano w Tallinie) Tomek Holc zaproponował mi wspólne starty w klasie Star. Chętnie na to przystałem. Sądziłem, że po siłowym pływaniu na finnie, żeglowanie na kilowym jachcie będzie bardziej wypoczynkowe. Okazało się, że bardzo się myliłem. Rola załoganta była makabrycznie trudna (nie stosowano jeszcze półtrapezów) i chwilami tęskniłem za moją starą łódką. Ale zaczęła się dwuletnia walka o nominację i start w igrzyskach. Udało się nam zakwalifikować, ale wyniku nie było. Seria awarii na pożyczonym w Szwajcarii jachcie (złamany maszt i bom) wyeliminowała nas z walki o najlepsze miejsca. Szkoda, bo sezon olimpijski mieliśmy udany, regularnie byliśmy w pierwszej szóstce w Europie.
Przed ostatnim wyścigiem regat olimpijskich rosyjscy działacze przyszli do naszych z propozycją współpracy. Chodziło im o to, aby polski jacht klasy Soling przeszkadzał Duńczykom w zajęciu czołowego miejsca i w ten sposób pomagał rosyjskiej załodze. W zamian za to ich załoga z klasy 470 miała wspierać Polaków. Nasi zawodnicy zignorowali tę ofertę, ale niesmak pozostał…”.
autor: Zbyszek Malicki.
Od lewej: Tomek Rumszewicz, Marek Wójcik, Roman Knasiecki i Zbyszek Malicki.